Życie na zamku Iglica było monotonne. Każdy dzień składał się z podobnych czynności – nie ważne jakie obowiązki przypadły ci w udziale. Jeśli pracowałeś w kuchniach, gotowałeś w kółko te same potrawy. Jeśli sprzątałeś korytarze, codziennie zmywałeś ten sam rodzaj plam z niemal tych samych miejsc. Jeśli pełniłeś warty, codziennie wpatrywałeś się w ten sam obraz i nigdy nic się nie zmieniało. Dlatego Rahdar cieszył się ze swoich obowiązków. Był boskim heroldem. Śmiertelnikiem na pozycji, która pozwalała bogu w sposób tak bezpośredni jak to tylko możliwe.
Zamek stanowiła otoczona murem obronnym świątynia o kształcie strzelistego stożka sięgającego chmur i niewielkie miasteczko u jej podnóży, a ulokowany został na szczycie najwyższej góry Czarnego Pasma. Większość sług rezydujących w świątyni nigdy nie wychodziła na zewnątrz. Rahdar należał do nielicznych, którzy mieli pełną swobodę przemieszczania, a ponadto jego obowiązki wymagały przekazywania wiadomości. W obrębie murów do podróżowania stosował specjalne portale, które stworzyli dla niego kapłani, co było szczególnie użyteczne, gdy Pan posyłał po kogoś na dolnych poziomach. Dotarcie na sam dół i z powrotem do tronowej sali na trzynastym poziomie trwało tak długo, że wielu heroldów przed Rahdarem straciło życie za opieszałe wykonywanie rozkazów.
Świątynia nieustannie się zmieniała, reagując na myśli Jedynego i zmiany w tkance rzeczywistości. Zmiany te dawały się interpretować, np. odpowiednie ułożenie kamieni ściany północnej w Sali Rozkazu, odstające od regularnego układu wprowadzonego przy jej budowie, mogło wskazywać zbliżający się atak buntowników, choć ten konkretny układ nie ukazał się już od wieków. Każdy herold zostawiał po sobie księgę Znaków, której należało się wyuczyć tak żeby móc wyrecytować co oznacza konkretny Znak nawet gdyby sam Jedyny zapytał o to w środku nocy. Mieszkańcy zamku codziennie przychodzili z informacjami o zmianach, które należało interpretować i – w razie potrzeby – informować kapłanów lub samego boga o danym Znaku.
Tego dnia Znaki były absolutnie zwyczajne. Zmiany pogody, normalne wobec zmieniającej się pory roku, śmierć kolejnego gatunku i tym podobne. Kończył właśnie spisywać ostatni ze znaków jakie zgłoszono mu z samego rana, kiedy do jego gabinetu wpadł zdyszany kmieć i zwinął się w pobożnym ukłonie.
— Najwyższy Głosie — wysapał mężczyzna kulący się na kamiennej podłodze. — Nowy znak. Tyle co.
Rahdar z westchnieniem zatrzasnął księgę dzienną i ruszył w stronę drzwi, zbierając ze sobą Księgę Znaków – tak na wszelki wypadek.
— Prowadź.
Kmieć poprowadził go do Komnaty Ofiarnej. Rdzawe światło Zaćmionego Słońca wlewało się przez wysokie, oszklone, gotyckie okna. Obecnie komnata była pusta - do najbliższego dnia ofiar było jeszcze daleko. Mimo to, Rahdar obmył ręce i twarz w czarnej wodzie zgodnie z obyczajem i ruszył w stronę centralnego okna. To właśnie południowe okno było w tym pomieszczeniu nośnikiem Znaków, choć nie zmieniało regularnego układu ślemion i słupków zbyt często i w Księdze Znaków nie figurowało zbyt wiele pozycji, któreby go dotyczyły. Teraz jednak zmieniło się wyraźnie. Linie, zwykle ułożone względem siebie pod kątem prostym, teraz w samym środku okna układały się w trójkąty. Całość przypominała witraż, do którego ktoś przez omyłkę wstawił bezbarwne szkła. Z układu trójkątów wyłaniał się wyraźny obraz przedstawiający olbrzymiego ptaka o rozłożonych szeroko skrzydłach.
Drżącymi dłońmi zaczął wertować kolejne karty Księgi Znaków. Nie znalazł takiego Znaku. Sprawdził jeszcze raz. I ponownie. W końcu chwycił kawałek węgla drzewnego, który nosił w paczuszce w wewnętrznej kieszeni kamizeli i zaczął szybko szkicować nowy wpis na czystej stronie. Ledwie skończył, okno na powrót wyglądało normalnie. Zarys zwierzęcia na jego szkicu przywoływał mgliste skojarzenie, ale nie wypływało ono na powierzchnię jego pamięci. Nie potrafił nawet nazwać gatunku. Niejasne przeczucie mówiło mu, że to zły znak.
Puścił się biegiem mrocznymi korytarzami, rozpychając grupki kapłanów, nie racząc ich nawet przeprosić. W pewnym momencie niemal wpadł w oddział straży. Pędził ile sił w nogach, od jednego lustra podróży, do drugiego. W końcu wpadł do przestronnej biblioteki świątynnej, w biegu rzucając pozdrowienie pod adresem Głównego Skryptora. Przebiegł między sięgającymi sklepienia regałami pełnymi ksiąg i zwojów. Nie zastanawiał się nawet gdzie zmierza – nogi niosły go same wprost do Czarnego Działu. To właśnie tam, wśród ksiąg zakazanych na terenie całego świata, musiała znajdować się odpowiedź. To któraś z tych ksiąg mogła mu powiedzieć, co właśnie widział.
I była. Ale znalazł ją dopiero pięć godzin później. W starych tomach o dawnych wierzeniach. Spisał wszystko co mógł o Kruczym Bogu, po czym przystąpił do tworzenia odrębnych notatek o samych ptakach. Z tego miejsca mógł już zacząć formułować pierwsze teorie dotyczące znaczenia tego Znaku. Spędził więc kolejne godziny w bibliotece. Układając różne interpretacje, wykreślając te, które po czasie wydawały się niedorzeczne, wplatając dawniejsze interpretacje innych Znaków, sięgając do zapomnianych dziś legend.
Ciemniało już i w bibliotece zapaliły się gazowe lampy, kiedy usłyszał szelest szat i lekkie kaszlnięcie. Podniósł głowę i spostrzegł młodą kapłankę, która z pochyloną głową pilnowała dojścia do czytelni, w której zasiadał.
— Wybacz mi Najwyższy — przemówiła szorstkim, wysokim głosem. — Nie zjawiliście się w jadalni w czasie obiednim. Polecono mi zapytać, czy winno się dostarczyć pokarm do waszego pokoju.
Rahdar z początku nie zrozumiał co miała na myśli. Pełne znaczenie tych słów dotarło do niego, gdy jego żołądek odezwał się burczeniem, które dałoby się pomylić z rykiem wygłodniałego niedźwiedzia.
— Nie, oświecone — odpowiedział z lekkim rumieńcem na twarzy. — Za chwilę zjawię się w jadalni.
Kilka długich chwil później, z torbą wypchaną pergaminami, wchodził do jadalni. Było to obszerne, kwadratowe pomieszczenie pozbawione okien, oświetlane jedynie zielonkawymi płomieniami lamp gazowych. Niemal każdą wolną przestrzeń zajmowały surowe, drewniane stoły i takież ławy. Większość była teraz wolna. Mimo iż w zapachu dominował pot i brud przewalających się przez jadalnie tłumów, nikła woń jadła zalała Rahdara i nie był w stanie myśleć o niczym innym.
Odebrał należną mu porcję kaszy z sosem z warzyw i zasiadł przy jednym ze stołów przy bocznej ścianie. Zaczął rozkładać pergaminy z notatkami dookoła i zajadać spóźniony obiad, zerkając na na zapiski.
— … I nie tylko te cholerne ptaszyska! — dotarł jego uszu głos pełen frustracji. — Wilki, węże, a nawet niedźwiedzie! Wszystkie nagle zaczęły się wyłamywać spod kontroli!
Narzekającym był niski mężczyzna, w ciasnym, skórzanym odzieniu barwy smoły — Zaklinacz Cierni. Rahdar nadstawił uszu.
— Od rana próbowaliśmy zapanować nad sytuacją — mówił Zaklinacz. — Na nic się to zdało. Krk odleciały z twierdz, straciliśmy kontakt z wilkami w lasach, niedźwiedzie pierwszy raz od wieków nie dały się wstrzymać od letargu, węże ruszyły na żer. Nie wiem kto przekaże wiadomość Jedynemu, ale ja nie podłożę głowy. Szczególnie Krk. Nie wiem czemu tylko ich imię objęto Słowami Mocy, ale najwyraźniej Jedyny szczególnie ich się obawiał.
Rahdar poczuł jak w gardle rośnie mu ołowiana kula. Zaklinacz Cierni i jego towarzysz opuścili jadalnię, zmieniwszy temat na coś przyjemniejszego, a on wiedział kto będzie musiał stanąć przed swym panem i przekazać najgorsze wieści jakie ktokolwiek przyniósł przed oblicze Jedynego za czasów jego panowania. Miał tylko nadzieję, że po wszystkim zachowa głowę.
Dostanie się przed oblicze Jedynego nie było łatwe, nawet dla Najwyższego Głosu. Zgłosił wolę widzenia jeszcze wieczorem tego samego dnia, ale było już dawno po porannych obowiązkach następnego dnia kiedy uzyskał odpowiedź.
Siedział właśnie za biurkiem, spisując interpretację Znaku Kruka, którą ułożył przed snem. Po opatrzeniu jej odpowiednimi pieczęciami wyląduje przed obliczem Prawdomównych. Oni zaakceptują, lub odrzucą brzmienie interpretacji, przekształcając ją na każdy możliwy sposób i próbując wykryć kłamstwo. Spisywał właśnie ostatnie słowa, kiedy poczuł znajome drżenie powietrza – wezwanie do Sali Tronowej. Znał to uczucie aż nazbyt dobrze. Wzywał go Jedyny, a było to wezwanie, którego nie można było zignorować. Przeszedł więc przez lustro osadzone na wewnętrznej części skrzydła drzwi i lekko zachwiał się stając na gorącej posadzce Sali Tronowej.
Była ogromna, lecz niemal pusta. Podtrzymywały ją wysokie, cienkie filary, przywodzące na myśl igły jakich używano do szycia skóry, a wyglądały jakby miały się zaraz zawalić. Podłogę stanowiła gładka, czarna powierzchnia, odbijająca postaci i obiekty niczym tafla wody. Sam tron Jedynego spowity był cieniem, który krążył wokół wniesienia na końcu sali niczym czarny opar, pochłaniający wszelkie światło. Prawdziwe oblicze bóstwa było ukryte nawet przed oczami najwyższych kapłanów.
— Chciałeś stanąć przede mną Rahdarze, synu Ruhdar.
Głos Jedynego, zwielokrotniony echem, zdawał się dobiegać jednocześnie z każdego miejsca, albo wręcz gdzieś z wnętrza interesanta.
— Jedyne — wydusił z siebie Najwyższy Głos, padając na kolana i niemal dotykając nosem gorącego kamienia posadzki. — Było mi dane ujrzeć znak, jakiego nigdy przedtem nie widziano. W oknie Komnaty Ofiarnej ukazało się ptasie stworzenie. Jedno z tych, których nakazano nie nazywać. Istota pokonanego władcy snów.
W samym środku ciemności spowijającej tron rozbłysła para szkarłatnych oczu pozbawionych źrenic. Rahdar skulił się jeszcze bardziej, czując na sobie spojrzenie swego boga, przepełnione nienawiścią i jakąś jeszcze emocją.
— Jednocześnie napłynęły wieści o istotach służących czworgu pokonanym. Wyrywały się z więzów, wyłamywały spod władzy Zaklinaczy Cierni, powracały do dawnego istnienia. Wybacz mi — dodał, niemal krztusząc się od ucisku w gardle. — To nie są dobre wieści, ani nie może to być pomyślne znak. Jeśli dobrze odczytuję… Pokonani powracają.
Nieprzenikniona chmura ciemności zafalowała. Rahdar, obserwujący ją kątem oka w odbiciu lustrzanej, czarnej podłogi, mógłby przysiąc, że widział pioruny bijące we wszystkie strony, choć żaden dźwięk nie doszedł jego uszu.
— Otwórz bramy!
Poderwał się na równe nogi i ruszył ku czterem bramom, które parami zdobiły boczne ściany sali. Były to potężne portale z obsydianu, w które Jedyny zaklął moc podobną do luster wędrówki, ale dosięgały jego sług w każdym miejscu, choćby najlepiej ukrytym. Otwieranie bram wymagało poświęcenia – wypełnienia krwią specjalnej misy wkomponowanej w węgar portalu. Misy nie były wielkie, przypominały bardziej spodki, ale i tak napełnienie ich krwią z rozciętego wnętrza dłoni zajęło Rahdarowi dobre pięć minut.
Kiedy bramy spijały krew, a ich wnętrza stopniowo wypełniały kłęby czegoś, co przypominało gęsty, ciemno fioletowy dym, Najwyższy Głos wycofał się by oczyścić i opatrzyć ranę. Spodziewał się, że kiedy już upora się z wiązaniem opatrunku (w czym musiał pomagać sobie zębami) z bram wyjdą wszyscy przyzwani. Mylił się.
Jedynie z trzeciej bramy wyłoniła się postać okuta w czarną zbroję, wydającą metaliczny chrzęst przy każdym ruchu. Pancerz zaprojektowano tak, by ukrywał większość cech użytkownika – nie sposób było powiedzieć czy to kobieta czy mężczyzna, albo jak bardzo umięśniona jest osoba pod warstwą metalu. Hełm przywodził na myśl głowę owada, brakowało jedynie wyłupiastych oczu.
Rahdar westchnął. Teraz zaczynał się kolejny etap jego pracy – wchodzenie po kolei do każdej z bram i przyzywanie opieszałego sługi. Niechętnie, krzywiąc się od nieprzyjemnego dotyku dymu, przeszedł przez pierwszą bramę. Znalazł się w karczemnym pokoju. Sądząc po widoku za oknem, gdzieś na północnym zachodzie kontynentu. Wysokie pagody sterczały ponad niskimi, prostopadłościennymi domkami z bielonej gliny. Osoba, której szukał, leżała na łóżku w samej bieliźnie. Sądząc po pozycji ciała, noc była z rodzaju tych, po których człowiek budzi się dwa razy bardziej zmęczony.
Chwycił wazon stojący na stoliku pod oknem, wyciągnął jakąś długą, segmentowaną roślinę i wylał zawartość naczynia na głowę śpiocha.
— Jedyne wzywa — rzucił spokojnym tonem. — Drugiego upomnienia nie będzie.
I wyszedł, wracając przez bramę, która stała po środku pomieszczenia, wprost do Sali Tronowej. Tam bez słowa skierował się ku kolejnej bramie. Tutaj praca była nieco trudniejsza. Musiał najpierw wygonić wszystkie kobiety i mężczyzn, którzy leżeli splątani z osobą, której szukał. Leżeli to dużo powiedziane – stanowili dosłownie kłębek nagich ciał, ciężko było powiedzieć gdzie zaczyna się jedno, a zaczyna kolejne. W końcu jednak przekazał swe poselstwo i ruszył by przejść przez ostatnią z bram.
Tutaj jednak czekała go niespodzianka. Znalazł się w przestronnej sypialni w jakimś pałacu, albo dworze. Meble były bogato zdobione, z dobrego drewna, wskazywały wyrafinowany gust osoby, która je dobierała. Niebyło tam jednak nikogo. Ani żywej duszy, a przecież brama zawsze prowadziła wprost do sługi.
Nie chcąc wracać z pustymi rękoma, postanowił sprawdzić pozostałe pomieszczenia. Sprawdził biblioteczkę, łazienkę, jadalnię, kuchnię, salon, salon gościnny, a nawet piwnicę. Nie znalazł nikogo. Wobec tego, zdecydował się wyjść przed budynek i zorientować się w jaki rejon świata go rzuciło. Mroźne powietrze ugodziło go w twarz tysiącami lodowatych igieł. Pierwsze co rzuciło mu się w oczy to strzeliste, kryte czerwoną dachówką dachy pokryte grubą warstwą śniegu. Przechodzący obok ludzie mówili lekko szeleszczącym dialektem typowym dla dawnych nacji z rozległych lasów południa.
Westchnął i wrócił do posiadłości. Będzie musiał złożyć raport, ale nie może sobie pozwolić na dalsze poszukiwania. Przechodził właśnie koło biblioteki, kiedy zwrócił uwagę na lukę na jednej z półek. Wcześniej, skupiając się na znalezieniu czwartego sługi, nie zarejestrował tego, ale ewidentnie brakowało jakiegoś tomu. Przyjrzał się półce, zapamiętując jakie tytuły otaczały lukę. Upewnił się, że książki nie ma gdzieś w pomieszczeniu, po czym wrócił do Sali Tronowej, gdzie natychmiast poczuł na sobie spojrzenie Jedynego. Pokręcił tylko głową i skulił się, oczekując reprymendy.
Salę wypełnił dźwięk przypominający pomruk odległej burzy. Trzech poruszyło się niespokojnie, a Rahdar natychmiast padł na kolana w trwożliwym ukłonie. Sekundę później czarna chmura, jak olbrzymie ramię, wystrzeliła w stronę czwartej bramy. Rahdar poczuł znajome ukłucie gdzieś z tyłu głowy. Impulsy telepatyczne. Stojący na prawo od niego słudzy porozumiewali się między sobą, korzystając że ich władca skupiony jest na czymś innym.
Odszukał niewielką narośl na prawym przedramieniu i ucisnął ją. Pękła, rozlewając się falą bólu, która zagłuszyła wszystkie jego myśli. Stopniowo jednak zza mgły bólu zaczęły wyłaniać się myśli, które nie były jego własnymi.
— …żej nasza mała czwóreczka stanie się zaraz trójką — mówił głos w głowie Rahdara.
— Sam w to nie wierzysz — odpowiedział inny. — Zawsze musi być nas czterech, więc długo nie będzie trzeba czekać, a znajdzie się ktoś nowy. Dla nas to lepiej, bo będzie komu zrzucać najmniej przyjemne obowiązki.
Nie pierwszy raz Rahdar korzystał z pasożytów, pozwalających mu imitować umiejętności magiczne, ale jeszcze nigdy tak bardzo nie żałował wszystkich ograniczeń z jakimi się to wiązało.
Głosy były zniekształcone, wykrzywione tym, jak nadawca myśli widział sam siebie, pozbawione charakterystycznych cech związanych z rozchodzeniem się dźwięku w powietrzu. Dawało się rozróżnić poszczególne głosy, ale wskazanie autora było niemożliwe.
— Taak — rzucił pierwszy. — Odpoczniemy sobie trochę.
Coś, co miało być śmiechem rozbrzmiało w umysłach rozmawiających. W rzeczywistości było to obce poczucie rozbawienia – jak źle dostrojona emocja.
— Jesteście jak dzieci — trzeci głos włączył się do dyskusji. — Na razie nie ma mowy o jakimkolwiek odpoczynku. Kiedy ostatnio nas wezwano? Trzy tysiące lat temu? — Rahdar poruszył się niespokojnie. Ile? — A przypominam, że chodziło o armię aniołów!
— Pamiętamy — gdyby ryk lwa mógł być przesłany myślami, brzmiałby bardzo podobnie. — Ale aniołów już nie ma. Zadbaliśmy o to. Nie ma żadnych użytkowników Magii Ducha poza nami i Czarnym. Cokolwiek mamy zrobić, to bardziej kwestia niekompetencji demonów niż realny problem.
— Zgadzam się, że ktoś tu jest dzieckiem, ale nie jestem to ja— drugi głos zdawał się znudzony. — Czy tylko mnie zastanawia taka nieobecność?
— A nad czym tu się zastanawiać? Pierwszy raz któreś z nas zachlało tak, że nie mogło się ruszyć?
— A ile razy Jedyny ruszał się żeby nas sprowadzić osobiście?
Dłuższą chwilę panowała całkowita cisza. Rahdar zaczął się wręcz zastanawiać czy pasożytnicza magia się nie zużyła, ale było na to zbyt wcześnie.
— Myślisz, że to zdrada? — trzeci rozmówca zdawał się szczerze zaintrygowany.
— Myślę? A są jakieś wątpliwości?
— Ale jak? Mamy na sobie Namiar!
— I to mnie właśnie martwi…
Nagłe cofnięcie się chmury i zamknięcie czwartej bramy przerwało telepatyczne rozmowy. Wciąż wyczulony na obce myśli i emocje Rahdar mocniej niż kiedykolwiek przedtem wyczuwał gniew swego boga. Jednak pod gorącym uczuciem gniewu kryło się coś jeszcze. Coś zimnego. Lęk.
— Odejdź!
Rozkaz zabrzmiał jak uderzenie gromu. Nie zwlekając, Rahdar podniósł się i opuścił salę.
Kiedy drzwi się za nim zamknęły usłyszał jeszcze pierwsze słowa Jedynego, ale zniekształcone i urywane – magia z zabitego pasożyta właśnie się wyczerpywała. Chlubił się tym, że zawsze wiedział pierwszy o wszystkich potrzebach Władcy Świata, znał sekrety, których nie znał nikt inny. Dzięki temu mógł lepiej wykonywać swoje obowiązki, często wypełniając rozkazy zanim jeszcze zostały formalnie wypowiedziane. Tym razem jednak niepokój drapał go od wewnątrz niczym szpony rozwścieczonej bestii.
Jedyne, co mógł teraz zrobić, to sięgnąć po kolejne źródło. Odszukał kolejną narośl na prawym przedramieniu i ucisnął. Miękka, pulsująca struktura drgnęła zanim jego palec wydusił z niej pasożytnicze życie. Niemal natychmiast w jego uszy i myśli wlały się obce słowa. Tym razem rozpoznawał barwę głosu.
— Tak, panie — głos Pychy ociekał wręcz niewypowiedzianym zapewnieniem o wierności. — Uczynimy wszystko co w naszej mocy, aby zmazać tę plamę na…
— Cisza! — głos Jedynego strzelił jak bicz. Atmosfera w komnacie była tak gęsta, że nawet teraz po drugiej stronie drzwi, Rahdar poczuł drżenie magii, jakby sam świat wstrzymał oddech. — Od tej pory nie będzie już takich swobód, jakimi do tej pory się cieszyliście.
Moc Jedynego splatała się wokół Trzech, niewidzialna i wszechogarniająca, jak łańcuchy zaciskające się na szyjach skazanych.
— Odejdziecie z tej sali połączeni ze mną, ale nie bójcie się — dodał, a w jego głosie zabrzmiała drwiąca nuta. — Dzięki temu będziecie mogli nieco dłużej cieszyć się Prawdziwą Magią.
Nie była to oferta. To był wyrok.
Rahdar zacisnął szczękę. Coś się zmieniało i to w sposób, którego nie przewidział.
— A teraz do rzeczy — nagłe uderzenie mocy powiedziało mu, że Jedyny użył właśnie jakiegoś potężnego czaru. Obraz pojawił się w jego umyśle, niczym wyrzeźbiony z samej ciemności. Linie na mapie, punkty światła rozbłyskujące na tle czerni. — W tych miejscach użyto Ducha. Wyśledzicie i zabijecie tych, którzy to zrobili.
— Ducha? — w głosie Furii zabrzmiało niedowierzanie. — Przecież nie ma nikogo, kto mógłby go nauczać.
— Ducha — powtórzył jedyny, a temperatura w całej Świątyni jakby spadła i kilka stopni. — A jeszcze raz podważysz moje słowa i dołączysz do Bezdusznych.
Zapadła chwila ciszy.
— Wybacz, panie.
— Moje dzieci przekazały mi, że kilku inkwizytorów próbowało polować na te osoby. Stąd też znamy ich ostatnie miejsce pobytu.
Rahdar zesztywniał. A więc kiedy on szukał Czwartego, Władca porozumiał się z demonami.
— Czy znamy ich wygląd?
— Żaden oddział nie przeżył i żadne Dziecię nie dotarło do poległych na czas.
Rozbawienie. Subtelne, niemal niewyczuwalne, ale Rahdar je dostrzegł. To Furia. Oczyma wyobraźni widział jego ten uśmiech.
— Poszukiwania zacznijcie od terenów północnych, na południe wyślę kogoś innego. Ruszajcie od razu i pamiętajcie — kolejna fala mocy uderzyła umysł Rahdara niczym lodowaty oddech południa. — Będę was pilnował.
Nawet jeśli nie mieli wątpliwości co do swoich obowiązków, to jedno było jasne – od tej pory nie mieli też wyboru.
Chwilę później trzy cienie sylwetek, które gościły w jego umyśle, zniknęły. Niemal w tej samej chwili, wzmocniony magicznie głos Jedynego wezwał go do środka. Zajął właściwe miejsce i ukląkł na jedno kolano.
— Słyszałeś wszystko? — głos boga brzmiał zadziwiająco spokojnie.
— Tak, panie — odrzekł skwapliwie.
— Kiedy oni będą szukać potencjalnych odrodzonych, ty ruszysz przez czwartą bramę z wybranym przez ciebie oddziałem. Inkwizycja, demony, bestie, wszystko jest do twojej dyspozycji — Władca Świata zignorował zdumione spojrzenie Rahdara. — Masz odnaleźć Porządnie. Odnaleźć i sprowadzić do mnie tym — z czarnej chmury wyleciał jakiś błyszczący obiekt, który sługa złapał w ostatniej chwili.
Rahdar obejrzał obiekt. Był to swego rodzaju kryształ, w którym przelewała się jakaś ciemnoczerwona ciecz.
— Kiedy rozbijesz to pod nogami dowolnej osoby, zostanie ona ściągnięta prosto tutaj. Czy wszystko zrozumiałeś?
— Tak, panie.
— Zatem szykuj się do wyprawy.
Skierował się do jadalni. Była teraz niemal całkowicie pusta jeśli nie liczyć ekipy sprzątającej. Odebrał tacę ze swoją porcją kolacji. Nic szczególnego – chleb, ciemny gulasz z korzenia tharam i kwaśny napój z karboli. Zjadł w ciszy, próbując skupiać się na rozmowie pozostałych gości, ale jego myśli wciąż uciekały do ostatnich wydarzeń. Ledwie skończył jeść, już wiedział, że tej nocy nie odnajdzie spokoju. Pergaminy w torbie paliły go przez materiał jak żywe ognie.
Wrócił do swoich komnat, zapalił lampę i usiadł przy biurku. Rozwinął notatki i setny raz zaczął oglądać szkic Znaku.
Kruczy Bóg.
Przecież to był już mit, legenda. Od tysiącleci nie rodzili się ludzie zdolni do używania zakazanej magii. O dawnych bogach już nikt nie pamiętał. Im więcej czytał, tym mocniej czuł, że jego spokojny świat się walił w gruzy. Zapisy o Ahaco nie były śladami wiary – były ostrzeżeniami. Jakby tego było mało… W kronikach nikt nie wspominał, że Mehdyevo kiedykolwiek go pokonał.
Świtało już kiedy Rahdar opadł na poduszkę w swoim łóżku. Wlepił spojrzenie w sufit. Cienkie pajęczyny pęknięć szpeciły go w miejscu, gdzie dawno temu bezimienny rzemieślnik wykonał fresk przestawiający Zasłonę Cienia, którą Jedyny odgrodził świat od szaleństwa pierwotnego chaosu. Kiedyś był to dla niego widok oznaczający ochronę... Teraz nie był już tego pewny.
Próbował się modlić, jak każdej nocy przedtem. Dłoń zatrzymała się w połowie znaku sierpa. Straszna myśl wdarła się między słowa modlitwy. Co jeśli władza jego pana właśnie upada?
Ominęło go poranne błogosławieństwo. Udał się prosto do Sali Rozkazu. Głos Jedynego nie rozbrzmiewał, ale polecenie otrzymał już poprzedniego dnia i było boleśnie jasne: „odnaleźć Czwartego”. Skinął tylko głową. Nie miał żadnych pytań. Żadnych, które mógłby uzewnętrznić. Ale w jego wnętrzu…
Czy mam go sprowadzić za nieposłuszeństwo? A może mam do niego dotrzeć zanim zrobi to ktoś inny?
Rozpoczął przygotowania. Czasu było mało. Mógł działać sam, ale coś mu podpowiadało, że byłoby to lekkomyślne. To musiała być drużyna. Pięciu. Zawsze pięciu – święta liczba. Pięć Palców Dłoni Boga. Pięć poziomów wtajemniczenia. Pięć kręgów rozkoszy. A może to już tylko jego własny przesąd?
Ruszył do baraków. Potrzebował wojownika. I dobrze wiedział kto to musi być.
Garaun trenował właśnie szermierkę, choć w jego przypadku lepiej było to nazywać kontrolowanym samobójstwem. Ośmiu przeciwników, najlepsi szermierze Iglicy, zawodowi zabójcy, półludzie. Każdy, kto tylko był na tyle dobry żeby stanowić wyzwanie i na tyle głupi żeby postawić życie na szali.
Rahdar wszedł akurat na czas żeby podziwiać jak półnagi, łysy mężczyzna jednym, widowiskowym wymachem miecza o rozszczepionej klindze rozciął podbrzusza trzech przeciwników. Pięciu innych wypełzało właśnie poza wysypaną piaskiem arenę. Magiczne nici, trzymające klingę w całości, pulsowały krwawo.
— Jest praca do wykonania — rzucił lekko pod adresem wojownika.
Czarne jak smoła spojrzenie oceniło sylwetkę Rahdara.
— A kto tak powiedział? — pokazał na migi.
— Ten, który nie zna sprzeciwu.
Na wąskich ustach pojawił się obłąkańczy uśmiech. Delikatne skinienie głowy potwierdziło przyjęcie zlecenia.
— Czy u was, w Dolnym Sierocu, to normalne — Najwyższy Głos wskazał podbródkiem na odpełzających przeciwników Garauna. Kilku już opatrywało krwawiące mocno rany.
— A czy ja jestem normalny? — gesty wykonane były od niechcenia, jakby pytanie go obraziło.
— Po wieczerzy staw się w Sali Głosu. Wszystko wyjaśnię.
Kolejny uśmiech szaleńca ozdobił bladą twarz. Rahdar uznał to potwierdzenie.
Z baraków ruszył w stronę samotnej chaty o wysokim, wąskim i pogiętym kominem z blachy. Już z pięćdziesięciu tarn dało się czuć silny swąd odczynników alchemicznych i spalenizny. Przed wejściem do środka, herold wyciągnął chustę i zwilżył w beczce, do której rynnami spływała deszczówka, a następnie zasłonił nią usta i nos.
Odór uderzył go w oczy, aż pociekły łzy. Chwilę później pieczenie nasiliło się, gdy gryzący dym dotarł do twarzy. Wśród oparów ledwie dało się rozróżnić meble i sprzęty alchemiczne. Gdzieś z drugiego końca pomieszczenia docierało wątłe, pomarańczowe światło ognia płonącego w palenisku. Jakiś cień miotał się między sprzętami. Rahdar cicho usiadł na pobliskiej szafce i czekał.
Aż zbyt dobrze wiedział jak może się skończyć wtargniecie w procesy myślowe alchemika. Edno Vhars nie miał przeszłości. Pojawił się kilka lat temu w Iglicy i bardzo szybko zaskarbił sobie względy Jedynego, opracowując aż siedemnaście nowych trucizn, z czego tylko cztery wytworzył pierwszy raz jeszcze przed przybyciem. Gdyby jego mózg był zwierzęciem, nie doścignęłyby go nawet orły niebios. Niestety oznaczało to też, że przerwanie jego procesów myślowych kończyło się tragicznie. Z poprzedniego delikwenta nawet nie było co zbierać – czymkolwiek oblał go Vhars, nie zostawiło nawet zębów.
— Coś ci trzeba, głosie? — chłopięcy głos Edno wyrwał Rahdara z zamyślenia. Sylwetka alchemika zdawała się rozmazana, kiedy podszedł do okna i otworzył je by wypuścić opary.
— Jedyny wyznaczył zadanie, a ja zbieram najlepszych do jego realizacji.
— Kogo trzeba zabić?
— Nikogo. Będziemy tropić.
— To weź psa — jak na ironię, zabrzmiało to jak szczeknięcie.
— Ale nie wykluczam, że będzie trzeba pomóc kilku osobom w przypomnieniu sobie co pamiętają, a w tym jesteś dobry.
Błysnęły żółtawe zęby.
— Gdzie i kiedy?
— Sala Głosu. Po wieczerzy.
— Przyniosę arszenik.
Najwyższy Głos nie był pewny czy Edno żartował, ale zależało mu bardziej na instynktach alchemika niż jego moralności.
Dwóch z głowy. Jeszcze dwóch.
Skierował swe kroki do kaplicy w lochu. Zwykle unikał tego miejsca. Mroczne, duszne, ciasne. Cisza jaka tu panowała była niezwykła. Mimo, że wszystkie ławy były zajęte, a kliku modlących się stało w przejściu, uszu herolda nie dobiegał najcichszy nawet szmer – nawet jego własne kroki nie wydawały żadnego dźwięku. Zaklęcie jakim otoczono to miejsce miało gwarantować całkowitą prywatność, w praktyce oznaczało to stworzenie miejsca idealnego dla szpiegów. Powietrze przesycał zapach kadzidła, którego szaroniebieski dym gryzł w oczy i odzywał się pieczeniem w gardle.
Z kaplicy korzystali z niej głównie skazańcy i szpiedzy. Wśród kapłanów panowało przekonanie, że przydzielenie do kaplicy było formą kary. Rahdar jednak nie szukał tam pocieszenia, rozgrzeszenia, ani nawet namiastki rozmowy z Jedynym. Szukał osoby, czy może raczej postaci — Uena. Był on istotą, którą kapłani nazywali tarog. Twierdzili, że jest to dusza, która odmówiła śmierci. Nie mieli racji, bo przecież Uen miał fizyczne ciało, nawet jeśli nie przeszkadzało mu to w całkowitym wtapianiu się w ciemność. Prawdziwego pochodzenia szpiega nie znał jednak nikt.
Rahdar rozejrzał się, uważnie obserwując wszystkie ciemniejsze zakamarki kaplicy. W pewnym momencie wydało mu się, że dostrzegł blady blask oczu w jednym z kątów, ale zniknął tak szybko, że nie był wcale pewny czy to faktycznie były oczy. Mimo to, skierował się w stronę podejrzanego miejsca i wykonał gest pozdrowienia w kierunku, gdzie powinna być głowa szukanej osoby, jeśli nie padł ofiarą przywidzenia.
— Czy twoje ciało wie, że już umarło?
Głos rozległ się cichy, przywodzący na myśl szelest jesiennych liści głos za plecami Rahdara, a ten aż podskoczył. Za nim… Nie było nikogo, a jednocześnie czuł na sobie spojrzenie czujnych oczu, których blade, a jednak zlewające się z półmrokiem źrenice wisiały na wyciągnięcie dłoni od niego.
— Jakie zadanie postawił przed nami Jedyny?
W końcu Uen się ujawnił. Miał na sobie jasną, szarą szatę z Morlanth, która zapewniała swobodę ruchów i ochronę przed wilgotnym klimatem Kraju Szpiegów. Długie, jasne włosy związał w kok trzymany dwoma prostymi patyczkami podobnymi do tych, jakimi w Nelathorze spożywano potrawy z ryżu. Z twarzy był podobny… Zupełnie do nikogo. Nie była to twarz ani męska, ani kobieca. Okrągła, ani prostokątna. Gładka, ani o ostrych rysach. Wyróżniały się tylko oczy – blade, czujne, szeroko otwarte.
Zdawało się, że tak odzianą osobę nie sposób przeoczyć, a jednak kiedy chciał, potrafił stać się niemal całkowicie niewidoczny dla obserwujących go ludzi. Ważniejsze jednak niż jego niezwykła umiejętność było pytanie: skąd wiedział?
— Wyjaśnię po wieczerzy — odrzekł Rahdar, starając się zachować spokój. — Spotkamy się w…
— Sali Głosu — wtrącił Uen i ponownie zniknął. Musiał się odwrócić i odejść, bo jego oczy były widoczne tylko przez chwilę.
Klnąc w duchu, Rahdar opuścił kaplicę, żegnany karcącymi spojrzeniami młodego akolity, któremu najwyraźniej nie podobało się, że ktoś śmiał wejść do świętego miejsca i nie odmówić bodaj jednej modlitwy. Przywyknie. Wszyscy się do tego przyzwyczajają.
Została tylko jedna osoba.
Tym razem szukanie zajęło trochę czasu. W miejscach, w których Rahdar spodziewał się znaleźć Yesirę, każdy zapytany kierował go gdzieindziej. Sprawdził więc bibliotekę, Salę Modlitw, Salę Rozpraw, stajnie, baraki, znów bibliotekę, a nawet ponownie odwiedził kaplicę. W końcu, kiedy zrezygnowany wspiął się na szczyt baszty (jak pokierował go dowódca straży), los się do niego uśmiechnął.
— Ależ panie. Przecież wypoczywa. O, tam — zapytany o Yesirę strażnik wskazał dłonią na wzgórza za wschodnim murem.
Na najwyższym ze wzgórz, pod strzelistym jesionem, siedziała samotna postać. Nie było wątpliwości. Te rude, powiewające jak sztandar włosy mogły należeć tylko do Yesiry.
Kiedy kilka chwil później wspinał się na wzniesienie, nie mógł pozbyć się wrażenia, że stary jesion – jedyne drzewo, które nie zostało w okolicy wycięte w czasach gdy budowano Iglicę – rzuca świątyni wyzwanie. Nie był tak wysoki jak ona, ale ostatecznie nic nie było tak wysokie, może poza odległymi górami. Mimo to czuło się od niego majestat, którego nie przyćmiła nawet niezwykła budowla z czarnego kamienia. Jesion zdawał się mówić „byłem tu na długo przed wami i będę kiedy was zabraknie”. Przywodziło to na myśl niemal zapomnianą dziś i żyjącą tylko w przysłowiach historię o Garhacie – pogromcy olbrzyma. Jakby na potwierdzenie tego, tylko na tym wzgórzu – nigdzie indziej w okolicy – rosły Kwiaty Pamięci. Teraz, zimą, zostały tylko puste łupiny po ich owocach, ale nie spotykano ich nigdzie indziej wśród okolicznych wzgórz, ani nawet na całym kontynencie. Próbowano je wyplenić, ale zawsze wracają.
Yesira siedziała pod samym pniem, opierając się o niego barkiem. Zamknęła oczy, a na jej dziewczęcej, pokrytej piegami twarzy błąkał się delikatny uśmiech. Rahdar poczuł ukłucie wstydu, że musi przerwać coś, co zdawało się tak przyjemne.
— Jedyny postawił przed nami zadanie.
Wyrwana z zamyślenia, spojrzała na niego zdumiona.
— Zadanie? — głos miała miękki. Akcent z jakim mówiła sprawiał, że nawet w tym prostym słowie czaiła się odległa melodia – charakterystyczna cecha mowy ludzi z Sonviran.
— Wyjaśnię po wieczerzy. Zobaczymy się w Sali Głosu — rzucił niedbale i spojrzał na ukochany zamek.
Pierwszy raz w życiu radość i spokój, które wiązały się z tym miejscem, zastąpiły strach i wątpliwości.
— Czasem myślę, że kochamy nie to co trzeba — przyznała się dziewczyna i głośno westchnęła, zwracając wzrok ku wschodowi.
— Ale co innego możemy kochać? — odrzekł Najwyższy Głos i również spojrzał na wschód.
Gdzieś tam, całe tygodnie drogi od nich, błąkał się zdrajca. A jednak… Kiedy tak patrzył na skąpane w czerwonym świetle wzgórza i lasy, w jego serce wlał się spokój. Coś go wołało. Nie… Zapraszało.
Kiedy dwie godziny później opowiadał zebranej drużynie w skrócie jakie wydarzenia miały miejsce w Sali Tronowej, pilnie obserwował twarze obecnych. Z razu wszyscy byli znudzeni, choć cień strachu padł na ich twarze, kiedy wspomniał o nieobecności Pożądania. Potem jednak każdy zareagował inaczej kiedy wyjawił cel ich misji. Garaun uśmiechnął się obłąkańczo i sprawdził kciukiem ostrość swego miecza. Edno przewrócił oczami i splótł ramiona na piersi. Uen zmrużył oczy – chyba pierwszy raz odkąd Rahdar go znał. Yasira przygryzła wargę i zaczęła wykręcać sobie palce.
— Wyruszamy przed porannym dzwonem. Szykujcie się — po tym rozkazie herold opuścił salę, pozwalając pozostałym przetrawić wszystko w swoim tempie. Spotkanemu na korytarzu posłańcowi przekazał rozkaz dla fuchmistrzów – ściąć stary jesion jeszcze tego wieczoru. Drzewo nie dawało mu spokoju i czuł przez skórę, że jakoś im zagraża. O wiele spokojniejszy, że jutro relikt natury nie będzie już problemem, udał się na spoczynek.
Kiedy przed świtem następnego dnia wprowadzał swą drużynę do Czwartej Bramy, nie zdawał sobie sprawy, że fuchmistrz wysłany do ścięcia starego drzewa nie wrócił, a jesion stał samotnie dalej, wbrew wszystkiemu, co rzucała przeciw niemu Iglica.